Nadeszła syta złota jesień. Ulice zaroiły się od chłopów, wiozących świeżo omłócone zboża, rumiane owoce, perłowy ryż, proso żółte, czerwone i czarne, różnokolorowe grochy, a głównie stosy zielonej, długolistnej, kędzierzawej sałaty »peccu«. Nastał czas wesel, zwad, bójek i sądów.
Pewnego razu na podwórzu Kim-ok-kium’a burzliwa odegrała się scena. Wczesnym rankiem, kiedy targi pełne są jeszcze okolicznych włościan, przybiegł z poblizkiej Dzon-no, gdzie sprzedają warzywa, jeden ze służebników ministra i wrzaskliwie opowiadał, że ludzie Miń napadli nań, odebrali mu koszyk, pieniądze i z naigrawaniem wypędzili z placu.
— Nie zaczepiałem ich. Nie wiedziałem nawet, że są podłymi Miń’ami. Podchodzę i pytam: po czemu pęczek świeżej sałaty. Zażądali 10 phun. Słyszana rzecz! Mówię im: »moi ludzie,