Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/111

Ta strona została przepisana.

pewnie żarty sobie stroicie, nie wiedząc, że jestem sługą dostojnego Kim-ok-kiuma, który co prawda, mógłby wam nic za sałatę nie płacić«. Twarze im natychmiast spuchły, jak nadęte pęcherze! — »Aha, wiemy! Świat byście cały chcieli zagrabić. Ale dla Kim’ów ziemia nasza wcale nic nie rodzi«. Wtedy wziąłem pęczek, oddaję im dwa phuny: »macie dosyć!...« A oni zamiast podziękować, wyszarpnęli mi cały kosz, potrącili mię, i patrzcie, jakiego nabili mi guza — mówił płaczliwie służący, odrzucając rękaw kaftana. — Dojdzie do tego, że nosa stąd pokazać nigdzie nie będziemy mogli. Każdy odważy się nas bić.
— Co oni sobie myślą?! Mają nas za chudopachołków, godnych pogardy!
Zamiast gadać, bierzcie, bracia, kije! — krzyczał zapalczywie Kim-ho-du-ri.
— Zapewne, że tu chodzi o starą Miń-sań... ale... napadać bez żadnego powodu?!...
— Miń’owie gotowi zawładuąć światem! Znamy ich żarłoczne żołądki!
— Kto im na to pozwoli!
— Zobaczą, co znaczy zaczepiać Kimów!.. — wołali rozgorączkowani dworzanie Kim-ok-kiuma, waląc tłuszczą na plac. Ciekawi po drodze łączyli się z nimi, tworząc gwarny, roznamiętniony pochód. Wymachując kijami, wpadli na plac, strasząc przekupniów i objuczone chrustem i sianem woły wieśniaków. Rzekomi Miń’owie oczywiście