ulotnili się już. Daremnie Kim’owie biegali w podnieceniu, wypytując się wszystkich i przeglądając podejrzliwie zaciszne kąty, nie znaleźli żadnego przedstawiciela nieprzyjaznego rodu i gniew ich zwolna zaczął stygnąć, gdy nagle Kim-ho-du-ri krzyknął na całe gardło:
— Jest!... Trzymajcie go!...
Obstąpili groźnem kołem młodego chłopaczka, który z koszykiem w ręku usiłował prześlizgnąć się bokiem ulicy. Spostrzegłszy, że umknąć nie zdoła, pobladł, ale zatrzymał się i dumnie zwrócił do tłumu.
— Kto jesteś? Jak się nazywasz?
— Ależ nie pytajcie go, wiem, że jest Miń. Widziałem go wielokrotnie, jak przychodził do starej Miń-sań...
— Łotrze!...
— Za co mię łajecie? — spytał chłopak drgającemi ustami.
— Wasi ludzie tu niedawno!... Zbóje!... Złodzieje! Tchórze!... Pobili naszego...
— Nic nie wiem. Idę spokojnie po warzywa na obiad dla mego pana... Kim-non-czi’ego, który też jest Kimem!...
Imię to wstrzymało zapędy rozgorączkowanych muń-geków Kim-ok-kiuma. Nie wiedzieli, jak daleko sięga gniew ojca na syna.
— Czy aby doprawdy jesteś dworzaninem Kim-non-czi’ego?
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/112
Ta strona została przepisana.