Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Ależ doprawdy!...
— Dobrze, dobrze! Jeżeli tak, to chodź z nami. Nic ci się złego nie stanie!... Posiedzisz u nas, dopóki Miń’owie nie wydadzą nam prawdziwych winowajców... aż nie wrócą nam straconej twarzy!...
Wzięli go między siebie i poprowadzili tryumfalnie do domu.
Wprawdzie Kim-ok-kium kazał go wypuścić niezwłocznie, ale sprawa ta narobiła wiele hałasu w mieście i długo tłumy ciekawych odwiedzały podwórze domu, krzyczały, hałasowały i przeszkadzały uczyć się wyprowadzonemu z równowagi Kim-ki’owi. Ubrał się i wyszedł. Nie podzielał on zupełnie roznamiętnienia towarzyszy dworzan w sprawach rodowych, przeciwnie, żal mu było pochwyconego chłopaczka, gdy w oczekiwaniu na Kim-ok-kiuma siedział strwożony i bezbronny w kole urągających mu pachołków.
Po kilku tygodniach naprężonej pracy znowu opadło go niezwalczone zniechęcenie, lenistwo i tęsknota. Wybrał się na przechadzkę. Wsiadł do elektrycznego tramwaju i pomknął za Wschodnie Wrota. Minął czarne pola, ogołocone z warzyw i zbóż, pokryte gdzieniegdzie rzadką szczeciną krzewów bawełnianych, już gołolistnych i obranych z torebek waty. Minął gaje ze złotem, purpurowem i bronzowem jesiennem listowiem. Pasażerowie dawno powysiadali; zamyślony Kim-ki został sam jeden ze znudzonym konduk-