Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/114

Ta strona została przepisana.

torem, wreszcie tramwaj stanął; byli u kresu. Gęsty las jesienny zastąpił im drogę. Kim-ki wyszedł i zwrócił na lewo znaną drożyną, przecinającą zarośla prosto, jak strzała. Z obu stron wznosiła się kędzierzawa ściana jasnych liści i czarnych gałęzi, prześwietlona słońcem, nizko stojącem na widnokręgu. Korytarz drogi, zwężając się stopniowo, zamykał się w oddali wązką kolumną błękitnego powietrza. Wiszące nad przelotem złotobłękitne konary, rysowały się blado w czystem mierzchnącem przestworzu. Nic nie mąciło wspaniałej ciszy przedwieczornej, nie ćwierkały cykady, nie brzęczały muchy, nie śpiewały ptaki. Jedynie serce młodego chłopaka biło niespokojnie, potrącane rozbudzonem wspomnieniem. Rozmarzony dowlókł się do Okrągłego Pagórka mogiły królewskiej i przysiadł na podstawie jednego ze strzegących jej kamiennych rycerzy. I natychmiast zamknęło się nad nim, jak woda, niczem już, nawet krokami jego, nienaruszane milczenie, pełne miodowych zapachów i złotych połysków.
— Nie będę mędrcem!... — mówił sobie z goryczą. — Nie będę mędrcem... Miesiąc cały poświęciłem księgom i rozmyślaniom, oto wszystko prysło bez śladu... Znów tęsknię, znów pragnę!...
Błądził spojrzeniem po gęstwinach drzew, po girlandach liści, zastygłych bez ruchu, zimnych, jakby odkutych z bronzu, złota, miedzi i srebra i rozwieszonych na szkieletach stalowych pni