Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/117

Ta strona została przepisana.

długi pas zorzy, przeglądający przez koronkę lasu i ruszył pospiesznie do miasta. Tramwaju już nie złapał i całą drogę musiał odbyć piechotą. A tymczasem serce biło mu i gorzało płomiennie; wiedział, że ją dziś zobaczy, że nastąpiło, czego pragnienie tliło nieustannie mu w duszy, bynajmniej nie ugaszone czytaniem starych ksiąg i rozumowaniem Chakki. Każda chwila stracona wydawała mu się obecnie, gdy zerwał męczącą go tamę, ciężką obrazą. Musiał tyle jeszcze spełnić rozmaitych rzeczy. Musiał wrócić do domu, przebrać się, wziąć od Chakki pieniądze, kupić jakiś drobny podarunek...
Szedł szybko, skracając sobie drogę polnemi ścieżynkami, ale noc zapadała jeszcze szybciej i gdy znalazł się pod głębokiem sklepieniem bramy miejskiej, jedynie blada łuna świateł nad dzielnicą europejską i japońską walczyły ze zmrokiem, wypełniającym seulską dolinę. Szyldwach przyjrzał mu się niechętnie i podejrzliwie, nieliczni przechodnie trwożnie oglądali się nań, słysząc za sobą jego szybkie kroki.
Z przebraniem rychło się uwinął, ale musiał czekać na Chakki. Gdy zażądał pieniędzy, stary wtulił w ramiona głowę i w milczeniu, z psią pokorą podał mu ich cały rulon. Kim-ki wziął drżącą ręką kilka srebrnych monet i wyszedł. Kupił flakon drogich europejskich perfum i przebiegł rezolutnie ulice, ale skoro znalazł się przed