Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/118

Ta strona została przepisana.

małą, tajemniczą, zamkniętą furtką, stracił nagle odwagę, zatrzymał się i przeszedł kilka razy wzdłuż ulicy, oczekując, czy kto czasem nie nadejdzie, aby sam on mógł umknąć... pukania.
— A jeżeli mię nie puszczą? — rozmyślał. — Dlaczegóż mieliby mię nie puścić?!... Przecież ona »kisań«, jej gospodarz z tego żyje, co u niej tracą jej goście!... Pójdę, zastukam!... Na co i na kogo mam czekać?! Czyż jestem gorszy od innych? Czy pieniądze moje inną mają wagę?...
Zbliżył się do furtki i nasłuchiwał; zdawało mu się, iż słyszy w oddali stłumiony śpiew i śmiechy i pokoik Ol-soni tak żywo stanął mu przed oczami, że zakołatał głośniej, niż zamierzał.
Czekał dość długo, wreszcie rozpoznał za ścianą kroki i głos Cu-iremi’ego.
— Kto tam?
— Kim-ki! Naje-uasso!
— Kto?... I czego chcesz?!
— Nie poznajesz mię, Cu-iremi?... Jestem Kim-ki...
Rygle nie odsuwały się.
— Dworzanin Kim-ok-kiuma... Przychodzę do Ol-soni... Mam interes... — dodał nieśmiało.
— Eee!
Furtka uchyliła się i młodzieniec dostrzegł brzydką, dziobatą twarz rajfura z wyszczerzonymi uśmiechem zębami.
— Dobrześ trafił, niema nikogo!...