gdyż Ol-soni zwracała nań tego wieczora mniej uwagi niż kiedykolwiek. Idąc, szeptał:
Jak majtek, żeglujący w burzliwej cieśninie
Nie wie, dokąd prowadzi go rudel strzaskany,
Tak nie wie, gdzie się wstrzyma i dokąd zawinie
Wśród zdarzeń obojętnych człowiek zakochany...
Nazajutrz, o oznaczonej porze, stanął przed furtką. Była otwartą; na dziedzińcu spotkał Cu-iremi’ego, idącego z koszykiem na targ, w głębi na werandzie stała jego gruba, brudna i różowo ubrana żona.
— Naje-uasso!...
— Eeee! — odpowiedział zdziwiony rajfur. Za furtką zatrzymał się i podejrzliwie przyglądał młodzieńcowi, pospiesznie wchodzącemu na schodki mieszkania Ol-soni.
— Powinien zapłacić! — rozważał. — Nawet mnie, swego gospodarza, ta niewolnica do siebie nie dopuszcza, korzystając, że broni ją ten hołysz, Kim-non-czi, wściekły gwałtownik. A młokosa zaprosiła! Tylko przyszedł zawcześnie! Złapie się! Kim-non-czi jeszcze tam siedzi! Oho, ho! A może też lepiej... Niech się pobiją! Zwrócę mu pieniądze i sprzedam ją ojcu. Zanim zaś przejdzie z rąk do rąk, przez parę dni ja będę panem. Dokuczyło mi wciąż tylko pielęgnować i troszczyć się dla drugich...