Nozdrza mu się rozdęły i krostowata twarz powlokła krwistym rumieńcem.
Tymczasem Kim-ki z bijącem sercem otworzył drzwi do pokoju Ol-soni i skamieniał. Pośrodku siedział przed stolikiem z jedzeniem Kim-non-czi, a wspaniała tancerka, w skromnem, białem ubraniu perkalowem, usługiwała mu, jak zwyczajna żona albo nałożnica.
— Kim-ki... chodź, chodź!... — zawołała wesoło. — Już mówiłam o tobie!...
Kim-non-czi powitał go grzecznie i zaprosił do stołu, młodzieniec równie grzecznie mu podziękował. Tancerka, japońskim obyczajem, postawiła własnoręcznie przed gościem tackę z filiżanką gorzkiej herbaty a syn dygnitarza, skończywszy posiłek, kazał sobie całą sprawę ze stryjem raz jeszcze powtórzyć.
— Naco ci ziemia? — rzekł wkońcu. — Nie uprawiasz jej! Czyś ją stworzył? Czy stworzył ją który z twoich przodków?... Istniała ona przed wiekami i jest Rodzicielką wszystkiego, czego Ojcem są Wysokie Niebiosa... Nie można kupczyć łonem matki... Ziemia powinna należeć do tych, co pracują, na niej, co umieją ją pieścić, aby rodziła... Wszystkie nasze nieszczęścia płyną stąd, że ludzie, gwałcąc sprawiedliwość, zawładnęli większą ilością ziemi, niż są w stanie sami uprawić!... Dlatego inni musieli iść do miast i wymyślać sobie niepotrzebne zajęcia i urzędy. Dlatego
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/126
Ta strona została przepisana.