Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/13

Ta strona została przepisana.

zadowolony ze zmiany pana i nadziei odwiedzenia raz jeszcze przed śmiercią Wielkiego Miasta.
W pieczołowitości swej, z obawy przed rozbójnikami, stryj dał Kim-ki’owi tylko część pieniędzy do ręki a resztę miał wypłacić mu w Seulu Kim-ok-kium zgodnie z prośbą zawartą w liście. Droga do stolicy biegła wprost na południe wzdłuż brzegów morza. Miejscami, z siodeł przełęczy podróżnicy dostrzegali na w schodzie olbrzymią szmaragdową, kołyszącą się wodną równinę, roztapiającą się w blaskach słońca i błękitach nieba. Słonawy jej oddech i szum fal opadających na brzegi czuć było i słychać nieustannie nawet w wązkich dolinach, wypełnionych polami ryżowemi, ubogiemi wioskami i czarnemi skibami, wpełzającymi wysoko na strome zbocza.
Kim-ki słuchał z rozkoszą tych znanych mu od kołyski szmerów i myśl, że wkrótce zawróci w głąb lądu i pożegna się z nimi na długo, psuła mu radość młodości, po raz pierwszy wyruszającej samodzielnie w szeroki, nieznany świat. Długie smutki nie leżały wszakże w jego naturze.
Zwycięska, rozwichrzona wiosna drąc i zrzucając resztę szat zimowych, leciała nad ziemią. Śniegi pozostały jedynie na szczytach gór. Doliny zieleniały, oziminy w wielu miejscach już zwijały się w dutkę, pęki kwiatów — żółtych, czerwonych, fioletowych, białych — niby języki podziemnych ogni, tryskały z przydrożnej mu-