atramentu i zleżałego papieru. Zaciekawiony postąpił parę kroków. W sali głucha zalegała cisza. Była ona pusta i nie zdradzała żadnych śladów zamieszkania.
— Co to jest? — rozważał Kim-ki. — Może to jakieś miejsce tajemniczych tortur? Może na tych długich, dziwacznych sprzętach rozkrzyżowują ludzi? Niepodobna, aby kto zgodził się długo tu przebywać... wszystko widać przez te przeźroczyste szyby...
Cofnął się szybko i, stąpając na palcach, zajrzał do następnego pokoju i wszędzie znalazł to samo: czarne sprzęty, tablice, nagie ściany, okna pełne bezwstydnej jasności... Odwiedził wszystkie po kolei i nie wiedział, co z sobą robić, gdyż nigdzie nikogo nie znalazł. Rozważał, czy nie puścić się dalej, w głąb budynku, na jakieś schody, gdy usłyszał za sobą, na ulicy, u wejścia głosy, mówiące po korejsku, zawrócił więc z powrotem. Spotkał się oko w oko ze stróżem, który mu wyjaśnił opryskliwie, że tu szkoła i że w niej nikt nie mieszka. Dopiero, gdy obejrzał pokazany list, twarz mu się rozchmurzyła.
— Hulbeck-kang... Przychodzi co dzień rano ale dziś święto... Będziecie musieli pójść tam, na górę, do poselstwa... tam mieszka!...
Wskazał ręką na zachód, gdzie z poza murów cesarskiego pałacu, na podgórzu, z gęstwiny jesiennych drzew wynurzały się dziwaczne pała-
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/131
Ta strona została przepisana.