Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/132

Ta strona została przepisana.

cyki, podobne do wielkich pudeł, z rzędami licznych okien, błyszczących w promieniach słońca, jak lustra. Na śpiczastych, żelaznych dachach powiewały różnobarwne chorągwie z obcymi godłami.
Kim-ki poszedł we wskazanym kierunku, tłumiąc wstręt i niepokój, ogarniające go znowu.
Zatrzymał się przed pałacykiem z gwiaździstym sztandarem i pokazał list marynarzowi, wartującemu u bramy. Ten rzucił okiem na adres i wskazał od niechcenia na nizką oficynkę w głębi ogrodu. Kim-ki wszedł na ganek i nieśmiało nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte a dzwonka Kim-ki użyć nie umiał. Zastukał więc leciuchno. Nikt mu nie odpowiadał, mimo, iż słyszał wewnątrz głosy i ruch. Postanowił więc poszukać innego wejścia i ostrożnie okrążył domek. Przez furtkę w wysokim parkanie dostał się na małe podwórko, gdzie stały sagi drzewa, skrzynia ze śmieciami, wielka dzieża i kojec, pełen białych kaczek, długoszyich gęsi, kur i kogutów z pozłacanemi piórami. Czarny niedźwiadek, przykuty na łańcuchu obok niewysokiej budki, dostrzegłszy go, podniósł się z mamrotaniem na tylne łapy. Kim-ki z ciekawością toczył wzrokiem wokoło siebie, uśmiechał się i nawet rękami z lekka po biodrach uderzył, gdy napotykał korejskie przedmioty, użyte w niewłaściwy sposób. Wtem oczy mu się szeroko rozwarły... skamieniał. W otwartem oknie stała kobieta, jota w jotę podobna do