Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/14

Ta strona została przepisana.

rawy. Ciemne gaje sosnowe połyskiwały młodą śniedzią pędów smolistych. Konary ogromnych kasztanów, opłynięte dymem różowego kwiecia, zionęły zapach słodki, mocny, niby wielkie kadzielnice ziemi. Stalowe gałązki drobno-łuszczastych ilm obrastały blado-zielonym puchem. Błękitny blask, bijący od nieprzejrzanych pól ryżowych, zalanych wodą, rozświetlał niebo, ziemię, powietrze i gaje, topiąc kolorowe plamy chmur siwych, niebosiężnych wiszarów, kępy drzew, zieleń rozłogów i bukiety kwiatów w powodzi jasnej i lśniącej poświaty. Wielkie, czerwonolistne klony gorzały wśród blado-zielonych lasów, jak ogromne ogniska. Z dziobów skał, niby z nachylonych dzbanów lały się zimne, kryształowe potoki pieniących się wód i ginęły rozbite w tęczowych mgłach przepaści. Srebrne węże rzeczułek i niezliczonych kanałów sunęły z szelestem w łożyskach.
Wśród wód, wśród pól majaczyły ogromne kapelusze, pochylone, bronzowe plecy pracujących półnagich wieśniaków lub kołysały się nizko nad zagonami jaskrawe chusty i kaftany ich żon i córek. Po drogach i ścieżynach ciągnęły sznury przechodniów w białych powłóczystych szatach i czarnych, przejrzystych cylindrach. Skrzypiały nieliczne wozy, szły rzędy objuczonych wołów i koni.
Zbliżali się do Uon-sana, miasta otwartego