wzdłuż kapliczek ze złoconemi figurami geniuszów i stróżów świątyń.
Oczy wszystkich zwrócone były na wielkie kamienne stopnie podniesienia, wiodące do głównego przybytku świątyni. Członkowie związku z trudnością przeciskając się wązkiem przejściem wśród zebranych, gromadzili się zwolna na tem podniesieniu, strzeżonem przez łańcuch ich przyjaciół, zwolenników i dworzan.
— Päk-ion-cho!... So-goan-bom... Jun-chon-jul!... Dzo-choe-ion!... Je-sa-juń!... Miń-jok-ik!... — szeptano dyskretnie w tłumie, gdy przechodził ktoś bardziej znany.
Gwar głosów, cmokanie ust, ssących chciwie małe, metalowe fajeczki, szelest mocno krochmalonych perkalowych kaftanów, zlewały się w szmer wciąż potężniejący, niby pomruk wzbierającej wody.
— Kim-non-czi!... Kim-non-czi!... — przeleciało nagle przez tłumy, jak iskra; szmer przycichł i wielu z siedzących powstało, aby lepiej przyjrzeć się młodzieńcowi.
Wszedł na stopień, porozmawiał chwilę z zebranymi już tam członkami Związku i znikł w bocznym przedziale głównego wejścia do świątnicy.
Słońce już o tyle wzniosło się na niebie, że promienie jego minęły dachy, wdarły się do wnętrza podwórza i, spotęgowane odblaskiem białych
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/142
Ta strona została przepisana.