Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/145

Ta strona została przepisana.

Wysoko po nad tłumem, we wspaniałem krześle, na plecach licznych tragarzy, zatrzymał się w samym wylocie bramy Kim-ok-kium. Duża jego głowa i tęga postać w fioletowych jedwabiach wspaniale odrzynała się na blado-błękitnem tle jesiennego powietrza i bladych zarysach dalekiego miasta. Dwie krzywe sosny przed bramą, zwieszały ciemne iglaste gałęzie nad samą głową dostojnika w starodawnym szlacheckim birecie z końskiego włosu.
Ministrowi towarzyszył tłum dworzan, który idąc przed nim i za nim, torował drogę i ochraniał go wśród zebranych.
Kim-ki dawno już znajdował się na miejscu, na wzniesieniu kamiennych schodów. W niezmiernem podnieceniu wodził on zakochanemi oczami za Kim-non-czi, swym przyjacielem i przewodnikiem, który, siedząc za stołem napozór spokojny, przerzucał leżące przed nim papiery. Usłyszawszy imię ojca, Kim-non-czi wstał i pospieszył naprzeciw. Stary, z właściwą mu łaskawą powagą, przyjął nizki ukłon syna i opierając się ręką na pochylonych jego ramionach, wstąpił na wzniesienie. Zrobiono mu miejsce tuż obok prezesa.
Miń-jok-ik po skończeniu powitań ciągnął dalej przerwaną mowę:
— W ostatnich czasach my, wierni słudzy Najjaśniejszego Pana widzimy, że swobodzie naszego narodu grozi zagłada, że rozczarowanie