Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/167

Ta strona została przepisana.

na matkę, z którą usiłował w dalszym ciągu pogodzić ojca, pozbyłby go się dawno jednem poruszeniem brwi. Czuł w nim osobistego wroga i szpiega.
— Są ludzie podobni do ślepca, co ukradł i zjadł własną kurę!... — wyrzekł szyderczo.
— Wybornie powiedziane! — ucieszył się poeta w jedwabiach. — Dajcie mi pędzelek, gdyż chcę napisać wam wiersz. Mam natchnienie.
Pomyślał i napisał kilkoma pięknemi pociągnięciami pędzelka:

Blado-żółte złocienie, nikłe i rozwiane
Jak dusze czułe, wdzięczne, ale... niekochane...

Otaczający odczytali przez ramię poety wiersz i pochwalili.
— Chyba, że wprowadzą reformy bez rozlewu krwi — wyrwał się ni z tego ni z owego gruby kupiec.
— Smutne nastały czasy — skarżył się urzędnik dworski.
— Ludzie wkrótce oduczą się śmiać. Na rynku, w hotelach, na ulicy, nawet u tancerek, wszędzie słychać wciąż tylko rozmowy o polityce, o poprawie obyczajów, o cudzoziemcach... — Jak gdyby miłość znikła ze świata i błękitne Niebo nie obejmowało Ziemi... Pamiętasz, Ol-soni, przed miesiącem śpiewałaś nam i nie skończyłaś piosenki o domku z błękitną dachówką...