Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/174

Ta strona została przepisana.

sły jeszcze niżej i z wydętych ich piersi posypały się cicho płatki śniegu, podobne do listków wiśniowego kwiecia.
Kim-ki niezmiernie lubił śnieg, lecz zbyt był stroskany, aby mógł się z czegokolwiek cieszyć. Kim-non-czi’ego w domu nie zastał; służba powiedziała mu, że wyszedł przed chwilą z jakimś kupcem, japończykiem i że odszuka go łatwo w herbaciarni »Trzy brzegi morskie«, w dzielnicy japońskiej. Kim-ki skierował się do południowej części miasta i, minąwszy świątynię »Nieba i ziemi«, oraz koszary chińskie, wszedł w ulice »Czin-go-gaj«, szczelnie zabudowane domami kolonistów japońskich. Sklepy były już zamknięte, gdzieniegdzie przez niedowarte szczelnie zasuwy ścian błyszczało światło i widać było gładko ostrzyżone głowy japońskich mężczyzn i wysoko zaczesane, czarne jak heban włosy japońskich dziewcząt i kobiet, pochylone nad małymi stoliczkami, zastawionymi wieczerzą. Niekiedy z cienia wynurzała się postać w długiem, ciemnem »kimono« i rzucała urywane pytania. Kim-ki pospiesznie mijał je w milczeniu. Dwóch policyantów, brzęcząc wysoko podpiętemi szablami, przeszło środkiem ulicy; ukrył się w cieniu, lecz oni dostrzegli go i, zatrzymawszy się, śledzili za nim podejrzliwie.
— Dokąd to dążysz, przyjacielu?!... — zawołał jeden z nich dość poprawnie po korejsku.