— Z Kim non-czim... Mam pilną sprawę!...
Japończyk udawał, że namyśla się i świdrował młodzieńca błyszczącemi oczkami.
— A co to za sprawa i kto jesteście?...
W Kim-kim obudziła się przyrodzona nieufność do odwiecznych wrogów i nie chciał powiedzieć ani nazwiska ani interesu. Wtedy japończyk poprosił go, aby zaczekał i przyprowadził drugiego japończyka, w takim samym szarym »kimonie« i z głową równie krótko ostrzyżoną.
— Niema, nie znamy żadnego Kim-non-czi’ego...
— Kim-non-czi, syn ministra!... — powtarzał z oburzeniem Kim-ki.
— Odejdź lepiej, człowieku! Powiedziałem ci, że niema tu żadnego Kim-non-czi’ego... Odejdź, proszę, w spokoju!...
— Odejdź, proszę, w spokoju!... — powtórzył drugi.
Odszedł oburzony, ale kontent, że nie powiedział swego nazwiska.
— Istotnie... Naco te psy japońskie mają wiedzieć, kto i poco szukał Kim-non-czi’ego?... Kto wie, co się stać może niedługo?-... Jestem pewny, że Kim-non-czi był na górze... Cóż robić?!... Lepiej odłożyć, niż popełnić nieostrożność... Jutro raniutko wpadnę do niego... Zastanę go w domu, gdyż nie będzie pewnie nocował u Ol-soni... Ci
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/176
Ta strona została przepisana.