Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/179

Ta strona została przepisana.

gór i cała zaśnieżona dolina, z miastem ukrytem w białych dymach, wyglądała jak wielka kadź warzelni, wysypana świeżą, lśniącą solą. Wszędzie iskrzyły się blaski i barwy tęczowe. Błękitne niebo blade i czyste uniosło się wysoko, wysoko...
Stąpając szybko po chrzęszczącym śniegu, Kim-ki głęboko oddychał zimnem i orzeźwiająjącem powietrzem i czuł, jak niezwykła i rzadko widziana piękność otoczenia, wdziera mu się do stroskanej duszy i uśmierza jej ból. A gdy znalazł się w zaciszu zamiejskiego ogrodu Kim-ok-kium’a, gdzie osędziałe drzewa i krzewy, niby wał utkany z piany, ze słonecznego blasku i łabędziego puchu, okoliły go zwartym pierścieniem, zapomniał o wszystkiem i, pobrzękując srebrem w trzosie, marzył, aby co rychlej skończyć wyznaczoną robotę i zajrzeć do Ol-soni...
— Co to wszystko znaczy?... Dlaczego kazał mi ten zbój wziąć z sobą pieniądze?!.... Aha, pewnie poto, żebym wprost stąd zaszedł doń po drodze... Ale co stanie się z Kim-non-czi’m?! Chyba, że ją porzucił... Pewnie porzucił ją... Może poznał jaką gejszę japońską?!... A może, rozdawszy ziemię i uwolniwszy niewolników, popadł w długi i musiał ją odprzedać?...
Przypomniał sobie prośbę Ol-soni, aby nie odmawiał Cu-iremi’emu jej kupna i coraz mniej rozumiał, co się wkoło niego działo. Dlaczego