Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/18

Ta strona została przepisana.

— Czy jedliście waszą kaszę?... — odburknęła niechętnie.
— Dziękujemy!... Jedliśmy, jedli!...
— Poco przychodzicie?
— Po wróżbę. Przepowiedni i rady twej pragniemy, czcigodna Kwan-si-tun!
— Kto?
— Mój młody pan, Kim-ki!
— Jedzie do stolicy zdawać egzamin?... Rzuca młodą synogarlicę na pożarcie staremu krogulcowi?!...
Umilkli, cokolwiek wylękli i zdziwieni.
— Zgadłaś, starożytna Kwan-sin-tu!... — zamruczał Chakki.
— Niechaj położy tu srebrną monetę... — mówiła dalej urywanym, głuchym głosem. — Ma pieniądze, sprzedał ojcowiznę i groby ojców... Przepaść po za nim... wertep ognisty przed nim...
Naciągnęła na chude ramiona brudną czarną opończę z kabalistycznymi znakami, schwyciła z małego pudełeczka garść suchego ryżu. Rzuciła... ziarna na ziemię.
Wszyscy troje pochylili się ciekawie nad białemi kruszynami, rozpierzchłemi bezładnie po żółtej macie. Kim-ki wstrzymał dech w piersiach. Czarownica wodziła szponem od ziarna do ziarna i mruczała niewyraźnie. Chakki pilnie nadstawiał jedyne swe ucho.
— Osiągniesz, coś zamierzył, ale strzeż się...