Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Kim-non-czi nie prosił go o pieniądze? Przecież dałby mu je z radością. W głowie i w sercu czuł chwilami słodki, upajający, jak wino, zawrót, przelewający się w krwi wbrew jego woli i chęci. Niech będzie, co chce!... Spyta jej się szczerze, co i jak i postąpi, jak mu każę obowiązek przyjaciela, jak ona sama zechce... Ona jest panią!...
W rozmarzeniu błąkał się po roztwartych pokojach, dokąd powietrze i słońce napływało szeroką strugą. Wydając rozkazy służbie, okurzał własnoręcznie piękne, kosztowne ozdoby, malowidła i parawany w wielkim, wspaniałym salonie, wcale nie gorzej, niż to czyniła piękna Czun-hań.
Zwolna podłoga ogrzała się i, po zsunięciu ścian, ogrzało się powietrze w mieszkaniu, zapachniało lakką, kwiatami i kadzidłem.
Dzień miał się ku końcowi. Kim-ki spalił kilka wonnych papierków, spróbował elektryczności, obejrzał sypialnię, gdzie kazał pościel rozłożyć, aby ogrzała się i wyschła, zajrzał do kuchni, gdzie huczał wesoło ogień pod kotłami i uwijała się stróżka z córką i synkiem.
— Będzie ciepło!... — zapewniali go — do północy palić będziemy!...
— Więc pójdę już... Na-kao!
— Idź, idź, nie lękaj się!... Wiemy, czego wymaga nasz pan miłościwy... Nie pierwszy rok służymy mu!...