Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Noc mroźna, czysta i cicha wydała mu się korejską niewiastą w białej, powłóczystej szacie i szafirowej narzutce »czang-ok«, ze złotemi gwiazdami. Wśród mętnie białej doliny niewyraźnie mgliło się szarawe miasto z iskrami nielicznych ogni.
Kim-ki biegł szybko ubitą, zamarzłą drogą, wesoły, lekki jak ptak, rozśmieszony kłębami własnego oddechu, który buchał zeń niezmiernie obficie.
— Jak spotkam kogo, to zagwiżdżę i pomyślą, żem lokomotywa...
Zdala od miasta dobiegały odległe szmery, szczekania psów, jakieś stuki, jakieś dzwonienia, lecz na ścieżce skrzypiały jedynie jego kroki. Dopiero Wpół drogi zamajaczyły na wzgórku postacie i dał się słyszeć tupot miarowy wielu nóg.
— Lektyka! — szepnął. — Może Kim-ok-kium!... — podszedł bliżej.
— Stój, nie podchodź! — rozległ się głos ostrzegający.
— Kto jesteś?
— Kim-ki!...
— Kim-ki?! Ależ wracaj napowrót, niedołęgo!...
Poznał głos Kim-ho duri’ego.
— Co to znaczy?...
— Wracaj! Wracaj!... Nie pytaj!... Zobaczysz,