będziesz rad!... Cha, cha!... Udało się!... — śmiał się muń-gek, biorąc młodzieńca za rękaw. Bił odeń zapach »suli« i spotniałego od szybkiego ruchu ciała. Prowadził Kim-ki’ego za sobą, nie pozwalając mu ani zatrzymać się, ani obejrzeć z blizka na lektykę i ludzi, którzy ją nieśli.
— Cóż, czy ciepło w pokojach, widno, sucho?!
— Ciepło...
— A ryż, »suli«, czy gotowe?... A czy masz pieniądze?...
— Mam... Więc dziś jeszcze pójdziemy do Ol-soni?
— Ha, ha!... Jakiś ty śmieszny!... Jak niemowlę, które jeszcze nie widziało tygrysa!...
Kim-ki istotnie nie rozumiał wcale przyczyny jego burzliwej wesołości i przypisywał ją wypitej »suli«. Zmartwił się.
— Tu sobie do reszty podpije... Będę miał z nim biedę w powrocie do miasta...
Weszli do ogrodu i do domu, wyprzedzając na kroków kilkadziesiąt lektykę.
— Zapal latarnię! — rozkazał stróżowi Kim-ho-duri. — Odkręć elektryczność!... — zwrócił się do Kim-ki’ego.
Po chwili salon zajaśniał tysiącem ogni.
— Wybornie!... Ciepło i pachnie ładnie!...
Stał na progu, nasłuchując, nie zdjąwszy z nóg obuwia. Kim-ki zrzucił buty i w pończochach poszedł w głąb sali, aby poprawić źle rozłożone
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/182
Ta strona została przepisana.