wnętrzne zaczęło nim trząść, jak burza liściami. Wytężył wszakże wszystkie siły, aby się niezdradzić.
— Dużo chcecie? — spytał głuchym głosem
— Mówiliśmy już... Pięćset jan dla Cu-iremi’ego i sto dla mnie...
— Nie mam tyle!...
— Więc pocóż nie powiedziałeś odrazu?!.... Teraz do miasta stąd nie pójdziesz!... Oho! Nie puścimy cię!...
— Mam wszystkiego czterysta janów...
— Gotówką?
— Gotówką!...
— Pokaż...
Młodzieniec odpiął trzos i rzucił przed siebie, aż moneta zabrzękła.
— Niech da kwit na resztę!... Znajdzie się tu i tusz i papier... — zwrócił się Kim-ho-duri do Cu-iremi’ego.
Ale ten splunął w bok przez zęby i, włożywszy znowu do ust fajeczkę, mruknął niechętnie.
— Żadnych kwitów, nic z kwitów nie będzie!...
Kim-ki zlodowaciał, ale zaostrzona pomysłowość jego, niezwykle skupiona w tej dziwnej chwili, z szybkością strzały podszepnęła mu co robić; zanim zrozumiał, dlaczego to czyni, jął od niechcenia wysypywać srebro z trzosa.
Oczy nicponiów chciwie zabłysły, nie zdradzili
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/184
Ta strona została przepisana.