się wszakże; Kim-ho-duri nawet wstał i wyszedł do kuchni.
— Nie wiem, czy ją, tu zostawić, czy przenieść do sypialni... Ale tam niema drugiego wyjścia a tutaj można niepostrzeżenie wejść z ogrodu, jeżeli niedosunąć jednej okiennicy... Musimy nocować razem ze stróżem, bo Kim-ok-kium głowę-by nam ściął... Zazdrosny... Kiedy stróż uśnie, po kolei będziem mogli przychodzić, choć drzwi będą pilnowane... prawda, Cu-iremi?...
— Jakto? Więc... nie zupełnie... mi ją oddacie?!... — szepnął Kimki.
— Możebyśmy oddali, gdybyś przyniósł obiecane pieniądze, ale tak... jeżeli puścimy cię, to na bardzo krótko...
— Przecież daję więcej, niż połowę...
— Ha, nawet, gdy grosza brakuje do ceny, to umowa już inna. Popatrz tylko, co bierzesz...
Nicponie wszczęli z nim ohydny targ; zdarli z dziewczyny kwieciste szaty i, przeginając jej bezwładne ciało na wszystkie strony, wśród barwnych jedwabi, lubowali się jej bezbronnymi wdziękami. Oczy im gorzały jak wilkom, z obwisłych warg płynęła ślina.
Kim-ki przymknął powieki. Czuł, że długo tak nie wytrzyma, że rzuci się na nich. Po długich sporach zgodzili się zostawić mu ją na przeciąg dwóch wart. Wzięli pieniądze i poszli do kuchni na wieczerzę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/185
Ta strona została przepisana.