Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— A ty... nie posilisz się?... — spytał szyderczo młodzieńca Kim-ho-duri.
Kim-ki udał, że nie słyszy. Wreszcie znikli za drzwiami. Wtedy młodzieniec szybko zerwał się, drzwi zatrzasnął i wetknął w nie swój mocny nóż tak, że niepodobna ich było odsunąć. Potem przykląkł koło śpiącej, spojrzał na twarz jej miłą, pełną ufnego spokoju i zaczął naciągać, zgarniać napowrót przejrzyste jedwabie, jak girlandy kwiatów, na gołe jej ciało. Nie wytrzymał jednak, pochylił się i ostrożnie pocałował jej piersi blade i chłodne, jak lilie. Pod głowę podsunął dziewczynie poduszkę i przykrył ją zerwaną zasłoną po szyję. Podsłuchał pod drzwiami, zgasił elektryczność i ostrożnie wysunął się przez niedomkniętą okiennicę ściany do ogrodu. Tu znowu posłuchał: w kuchni hałasowali tragarze, rozlegał się podpiły głos Kim-ho-duri’ego i ochrypłe gderanie Cu-iremi’ego. Cichutko, jak cień, przemknął się młodzieniec mimo domku stróża i, wypadłszy na drogę, pobiegł jak szalony do miasta.
Wieczorne dymy już osiadły, ognie zagasły, nieliczni przechodnie na krótko pojawiali się na puściejących ulicach. Mróz tężał, tumany gwiazd śniegowych pływały, kołysząc się w bezruchu powietrza, zasypując domy i ziemię warstwą przejrzystą i powiewną, jak szklana koronka.
Kim-ki skierował się przedewszystkiem do