Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/189

Ta strona została przepisana.

Znów znalazł się Kim-ki na pustych ulicach, pod niebem gwiaździstem, z którego, niby z sita, sypał się proch brylantowy.
— Późno już, późno!... Niedługo druga warta!... A co, jeżeli popiwszy się, niedotrzymali umowy i włamali się do sali wcześniej?!...
Sarnie nogi młodzieńca poruszały się z sarnią zaiste szybkością. Na ulicach było pusto, jak wymiótł. Jedynie u bramy pałacowej chodził szyldwach, błyskając bagnetem w słabem gwiezdnem świetle. Gdy mijał zamkniętą furtę mieszkania Ol-soni, serce mu drgnęło. Już nigdy, nigdy nie wrócą czarowne wieczory! Co teraz będzie? Czem się to wszystko skończy? Przeczuwał, że to początek czegoś.. wielkiego i nieuniknionego, jak wyjście słońca po nocy, jak przypływ morza lub wybuch wezbranego wulkanu...
Bramę poselstwa znalazł zamkniętą. Zadzwonił ostro. Stróż ostrożnie uchylił furtę.
— Mister Hulbock?
— Jest, jest!... W oficynie na prawo...
Pamiętał ją dobrze od czasu swej przygody z niedźwiedziem. Sute światło gorzało i w głównym pałacu i w oficynie i, przedzierając się przez szczeliny źle domkniętych okiennic, rzucało daleko w ciemności snopy krwawo-złotych strzał. Kim-ki wszedł na ganek i jak wówczas zastukał do drzwi. I jak wówczas nikt długo nie ozwał się z wnętrza. Obeznany już cokolwiek z euro-