Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/19

Ta strona została przepisana.

rudego psa!... Rudego psa z białemi piersiami... Precz!... Idź precz!... — wybuchnęła groźnie i zapalczywie.
Wyskoczyli pośpiesznie, szepcząc uprzejmie:
— Na-kao! (odchodzimy).
Kim-ki czuł się niezmiernie wzruszonym, wargi mu drżały i twarz mu pobladła. Chakki w milczeniu podał mu konia.
— Dlaczegoś mię zaprowadził do tej złośliwej wiedźmy?... Czyż niema grzeczniejszych?!...
— Złośliwa, ale mądra!... Zawsze się jej przepowiednie sprawdzają... Smiałe serce, lubi prawdę!...
Słońce zaszło za góry, pajęczyna siwych oparów i dymów wieczornych zasnuła lustra pól ryżowych. Figury przechodniów i wieśniaków znikły z dróg, wsiąkły do wiosek lub w ulice przedmieścia, którego skrajem dążyli do Uon-san’a, tonącego w obłokach kurzu. Spóźniona lektyka minęła ich, tragarze prawie biegli, pokrzykując z cicha... Z poza zadzieżgniętych firanek pudła mignęła świeża twarzyczka kobieca. Rosły krajowiec, który podążał za lektyką, obrzucił Kim’a i jego sługę brzydkiem, podejrzliwem spojrzeniem. Szli samotnie pustą, boczną drożyną, na tyłach nędznych, wpółrozwalonych, niezamieszkałych napozór budynków.
— Chakki! — krzyknął nagle Kim-ki przeraźliwym głosem.
— Co?