Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/190

Ta strona została przepisana.

pejskimi zwyczajami, szukał dzwonka, ale nigdzie nie znalazł ani rączki ani gałki mosiężnej. Ruszył więc dookoła przez podwórko. Gdy zbliżył się do pamiętnej furteczki, obleciała go nagle zabobonna trwoga... Spojrzał na ciemną figurę niedźwiadka, który poczuwszy go, brzęknął łańcuchem i podniósł się na łapy; spojrzał na przymknięte okiennicą okno, w którem ukazał mu się wówczas »rudy pies«... Pruszyny śniegu wiły się w smugach światła, to wypływając, to niknąć w ciemnościach, ciche, zmienne, ruchliwe, jak rój sylfów, hasających wokoło promienia.
Kim-ki’emu wydało się, że zrozumiał wreszcie przepowiednię: »rudy pies« to dyabejski, wstrętny Cu-iremi. Wzdrygnął się i wszedł po schodkach do kuchni.
— Proszę poprosić mister’a Hulbeck’a!... — rzekł po korejsku do kucharki.
Spojrzała nań i znikła za następnemi drzwiami.
Mister Hulbeck wyszedł niezwłocznie i poprosił go dalej. Porywczym głosem opowiedział mu o zdarzeniu i błagał o pomoc. Mówił po angielsku, lękając się podsłuchania kucharki.
— Okropne, okropne!... Ale, doprawdy, nie wiem, czem mogę ci dopomódz, drogi mój uczniu?! Chyba poślę ludzi, żeby szukali Kim-non-czi’ego?!
— Poślij, poślij!... Ale czasu niema, czas upływa... Lepiej daj mi jednego, dwóch posługaczy, abym dziewczynę porwał!...