Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/194

Ta strona została przepisana.

kich, glinianych dymników, przylepionych do ścian, jak korytarze z gniazd jaskółczych, leniwo płynęły białe kłęby pierwszych dymów.
Chakki dotarł do placu koło »Wielkiego dzwonu«, gdzie najwcześniej zbierają się przekupnie i podmiejscy chłopi z wiązkami chrustu na sprzedaż. Plac był zupełnie pusty. Odszukał więc stary ciepły, zaciszny kącik obok okopconego komina, wsadził ręce głęboko w rękawy, przytulił się do ściany i zdrzemnął. Śniło mu się, że biegnie na czworakach jak pies przez ulicę Ministrów a gromada dzikich istot goni go z wrzaskiem... Na stopniach starego Pałacu, obok kamiennego lwa, stał Kim-ki z szablą w ręku i dawał mu znaki.
Obudziło go mocne szturgnięcie.
— Placuszki... Pestki... Papierosy... Zapałki... Tytoń... — zamruczał machinalnie.
— Zszedł-byś z drogi!... Stanąłeś nad samą kałużą!... — odburknął przechodzień.
Plac wypełniał się tłumem. Obok wołów, wyglądających jak ogromne jeże od naładowanych na nich wiązek siana i chrustu, stali chłopi w białych kurtkach, w białych, szerokich rajtuzach, z białymi łachmanami, podwiązanymi na głowie zamiast czapek. Inni nadchodzili pochyleni pod stosami zieleniny, zboża lub słomy ryżowej.
Biedni przekupnie już rozłożyli na suchych miejscach swe maty i poustawiali na nich sprze-