Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/209

Ta strona została przepisana.

Kim-non-czi patrzał zamyślony przed siebie i nie odpowiadał Kim-ki szybko przebierał się.
W ciemnem, pustem, jak wymarłem mieście, jedynie z poza wysokich murów pałacu biła olśniewająca łuna elektrycznych ogni i brzmiała cicha, rozkoszna muzyka.
— Bawią się!... — szepnął Kim-non-czi. — Niech się jeszcze pobawią!...
Z cienia wynurzył się patrol i obejrzał ich twarze przy świetle papierowej latarni.

Stanowisko Kim-ok-kium’a na Dworze rzeczywiście zostało mocno zachwiane wypadkami. Król nie chciał widzieć go już dni kilka. Ci, co płaszczyli się przed nim niedawno, spoglądali nań teraz hardo i czynili mu rozmaite wstręty. Niełaska łatwo mogła się dlań skończyć wygnaniem albo nawet przysłaniem jedwabnego sznura. Pocieszał się wszakże, że jest jeszcze potrzebny, gdyż nie odbierali mu jeszcze skarbowości. Istotnie, nikt lepiej od niego nie umiał zdobywać pieniędzy a dwór wciąż ich miał za mało.
— Dość nam Kim’ów!... Niech go uprzątną... wraz z nierządnicą jego syna, którą sprowadził do pałacu!... — niecierpliwiła się pani Miń-om.
— Stanie się, jak sobie życzysz, Najjaśniejsza Pani... lecz nie zaraz. Kim-ok-kium trzyma w ręku wszystkie prawie źródła dochodu... Gdy poznamy je, przestanie... być potrzebny. W do-