Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/212

Ta strona została przepisana.

— Kim-ok-kium dawno już czeka w zewnętrznej poczekalni... — raportowano.
— Niech czeka... Przenieść Ol-soni do pawilonu Feniksa.
Usiadł wygodnie, wziął z rąk posługacza srebrną fajeczkę, pociągnął i zamyślił się.
— Najjaśniejszy Pan wzywa cię...
— Przewietrzcie salę »Małych Przyjęć«...
Król skończył dopiero co poranny posiłek i szatny wycierał mu ręce zmaczaną w gorącej wodzie flanelą, gdy wpełznął na kolanach Ni-men-san i zatrzymał się komie schylony u progu.
— Znów ten Kim przyszedł mię dręczyć... Nienawidzę Kim’ów...
— Pokolenie znane z niewdzięczności i złego wychowania, zato utalentowane, Najjaśniejszy Panie!...
— O co mu chodzi?
— O cudzoziemską pożyczkę, Najjaśniejszy Panie!... Straż pałacowa i służba pół roku nie odbierała żołdu... Wczoraj amerykanie przysłali rachunek za elektryczność...
Pomarszczona twarz monarchy zmarszczyła się jeszcze gorzej.
— Gdzież więc podziały się wydane pieniądze?... Przecież pamiętam, że raz już braliście?...
— Znaczna ich część została, zgodnie z wolą Twoją, Wielki Władco, zużyta niezwłocznie na wskazane przez wróżbitów, niecierpiące zwłoki,