Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/214

Ta strona została przepisana.

— Doprawdy?!... — szczerze zdziwił się Kim-ok-kium.
— Widziano go w amerykańskiej ambasadzie... Należy więc spieszyć się z zamierzoną sprawą...
Minister kiwnął głową.
— Już załatwiona. Wszystko zależy od zgody Jego Królewskiej Mości... — dodał głośno.
Udali się do wewnętrznych pokoi, poleciwszy sekretarzowi przynieść tam przygotowane papiery i pieczęcie.
Król w obszernej, szaro-srebrnej opończy, siedział po korejsku, podwinąwszy pod siebie nogi, na niewysokim, ceglanem wzniesieniu, z dołu ogrzewanem, na wzór chińskich »kanów«. Czerwone sukno i cienkie drogie maty pokrywały wzniesienie.
Przed nim stał niziutki stoliczek do pisania, wyrzeźbiony misternie z hebanu; opodal pęk bladych chryzantem tkwił w blado błękitnym chińskim wazonie, na ścianach wisiało parę prostych tuszowych obrazów. Jedynie złocisto-tęczowy odblask spadający z wysokiego, bogato malowanego stropu, nadawał cechy przepychu skromnemu otoczeniu. Przez obszerne, wycięte w delikatną kratkę papierowe okna wpływał słup martwego, matowego światła.
Kim-ok-kium z pochyloną głową odpełzł na kolanach do władcy.
— Co powiesz, Kim?