W mroku bezksiężycowej nocy, na ciemnem tle wysokiej pałacowej ściany, w najodleglejszym jej końcu, zamajaczyła nagle gromadka cieniów. Wynurzały się one nieznacznie z rumowisk i lepianek przyległego przedmieścia, przytułku złodziei, czarownic i najniższego gatunku nierządnic. Dwa cienie odprysły od głównego oddziału na oba rogi ogrodzenia na wartę, poczem pozostali ze zręcznością małp poczęli piąć się na mur po grzbietach i ramionach towarzyszy, niby po drabinie. Zahaczywszy sznury, zrucili je na dół i prędzej, nim zdążyłby westchnąć budzący się człowiek, na ulicy nie było już nikogo a natomiast w gęstwinach królewskiego ogrodu zapadły i popełzły ku pałacowi postacie w opiętych kurtach, w kołpakach futrzanych na głowach, z krótkimi mieczami u boku i łukami na ple-