Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/219

Ta strona została przepisana.

wórze, rzucając długie cienie i krwawe blaski na bruki, na budowle i na kamienne balustrady.
Wtem, jak gdyby za dotknięciem tajemniczej różdżki, pałac zagorzał tysiącem elektrycznych świateł. Zdala od miasta doleciały jakby dalekie pogwary...
— Spieszcie się!...
Byli u stóp wysokiej, kilkupiątrowej budowli z wywiniętymi chińskimi dachami... Ona jedna pozostawała ciemna i milcząca w powodzi światła i szmerach rosnącego niepokoju.
— Tutaj!... — jęknął Ni-men-san.
Lękając się zasadzki, wypchnęli go naprzód i wolno wstępowali na górę po szerokich, marmurowych schodach. Z wnętrza rozwartych przemocą podwoi powiało na nich przyjemne ciepło, przesiąkłe aromatem kadzideł i kwiatów... Ale komnaty, które zwiedzali, choć ogrzane, były puste i rozkoszne łoża zasłane w wielu z nich były nietknięte.
— Ol-soni!... — krzyknął wreszcie Kim-nonczi.
— Ol-soni!...
— Powiesz nareszcie, gdzie ona jest? Czy nie? Psie podły!... — krzyknął Kim-non czi, uderzając eunucha płazem pałasza.
— Doprawdy, nie wiem!... Najjaśniejszy Pan nigdy nie wskazuje komnaty, gdzie zamierza spoczywać!...
— Zostawcie go ze mną i obszukajcie pałac!...