Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Próbowała dotknąć go dłonią, próbowała schwycić kraj jego odzieży — cofnął się mimowoli, strasznie wzruszony, drżący, przejęty jej błędnym widokiem.
— Ach tak, tak... To wszystko było... Masz prawo mną gardzić... Poznaję... — mówiła, przychodząc do siebie. — Pałac!... Król!... To tutaj!... Był... Nie mogłam się bronić, nie miałam oręża... Ale spełnię mą obietnicę, nie bój się, spełnię!... Choć serce moje dla ciebie biło jedynie... dla ciebie... rycerzu wolności.... Pokalana niewolnica odejdę... Choć... czy może kalać przemoc?... Robili ze mną, co chcieli... Byłam w ręku ludzi, jako szmata bez duszy... Ty jeden tchnąłeś we mnie wzniosłość... Tobie, jako wolności mej przyniosę ofiarę... O, nie gardź mną, gdyż czyste były i myśli i żądze me i ciebie jedynie pełne...
— Uspokój się... Chodź... Czas ucieka!... Wstawaj!... Idziemy!... — wołał na nią Kim-non-czi, daremnie siląc się ją podnieść i oswobodzić z jej rąk swoją odzież.
— Nie, nie!... Poco... ja zostanę!...
— Gdzie król? Wszak był z tobą?...
— O, tak, był.. był!...
— Dawno?
— Nie wiem...
— Gdzież jest?
Wskazała ręką na przeciwległą komnatę. Kim-non-czi zawahał się.