— Chodźcie tutaj!... Do mnie!... krzyknął na skupionych w sąsiedniej sali towarzyszy.
— Nie odchodź, nie odchodź!... Jeszcze króciutką, króciuchną chwileczkę... Niech oczy me napasę... Schyl się do mnie!... — ciągnęła go mocno ku sobie.
— Puść!... Muszę iść, zginiemy!...
— O, tak, oko w oko... Zginiemy... — szeptała, unosząc się w górę, blizko u jego twarzy; jednocześnie ostrożnie wyciągnęła mu sztylet z za pasa.
— Teraz odejdź!... Patrz, rzucam nędzne me ciało, aby uwolnić mą duszę!... Tam spotkamy się jako dwie gwiazdy... jako dwa wolne wichry, lecące od morza...
Nagle osłabła i opadła na łoże. Wtedy spostrzegł własny nóż w jej piersiach broczących krwią.
— Idź, idź!... Pocałuj i odejdź, zaraz umrę!... — szeptała z bladym, zupełnie już świadomym uśmiechem.
— Naczelniku, japończycy!... — krzyknęli, wpadając wartownicy.
Kim-non-czi powiódł ręką po głowie, po twarzy umierającej kochanki, łowiącej ustami dłoń jego i niespuszczającej zeń omdlewających oczu. Uśmiechnęła się raz jeszcze, opadła niżej na wezgłowie, jak podcięty kwiat i odwróciła lica, zaczynające kurczyć się ostatnią boleścią.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/222
Ta strona została przepisana.