cie szturmujących tłumów, krótka, stanowcza komenda broniących pałacu japończyków, dudnienie wybijanej furty, wybuchły tak nagle, że niedoświadczeni górale Kim-non-czi’ego stropili się.
— Za mną! — wołał młodzieniec — za mną! Zerwijcie z haków bramę pawilonu i nieście tutaj!..
Sam stanął z boku furty chwiejącej się i dudniącej pod uderzeniami, jak stary gong. Wzniósl szablę i gotował cios straszny. Wtem za padającymi blachami drzwi dostrzegł... ojca. Jednocześnie wysunęły się rury karabinów i plunęły ogniem w jego ludzi.
Kim-ok-kium wpadł jak rozjuszony dzik, uderzył rękojeścią szabli między oczy syna i odrzucił go, torując drogę tłoczącym się za nim żołnierzom chińskim i przekupniom seulskim, zbrojnym w maczugi i halabardy...
Nadzór nad śledztwem i przewodnictwo w sądzie nad synem powierzono, w dowód niezmiernej łaski i zaufania... Kim-ok-kium’owi. Gdy stary nie zniósł wyrafinowanej tortury i rozpłakał się, widząc dziecko swe szarpane przez woły na placu Dzon-no, skazano go za karę na wygnanie wraz z całą rodziną na wyspę Kwelpart.
Spiskowcy zostali straceni gromadnie i głowy ich wywieszono na murach miasta.