Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/23

Ta strona została przepisana.

miejsc świętych. Czasu macie dużo, a z drogi zboczyć trzeba niewiele! — dowodził przezornie stary urzędnik.
Usłuchali rozkazu i po trzech dniach podróży przed samym wieczorem znaleźli się u stóp górskiego łańcucha, stromo wznoszącego się z dna płaskiej doliny. Gęsty las, granatowy od ukośnych promieni zachodu, kędzierzawy, jak runo dzikiego barana, porastał zbocza od podstaw do samego wierzchołka. Chociaż Kim-ki bynajmniej nie był religijnym a Chakki zawsze wyznawał: wiarę swoich panów, obu ogarnął uroczysty dreszcz, gdy weszli pod rozłożyste konary drzew i gdy z zielonawego ich zmroku wynurzyły się wysokie, strzeliste, jak pnie cedrów, czerwone, jak ogień, figury »straży gościńca«. Garbate ich nosy, spiczaste brody, dziko wyłupione oczy, białe kły, błyskające z szyderczo wykrzywionych ust, wielkie zrobiły na Kim-ki’mie wrażenie, pragnął raz jeszcze spojrzeć na widziadła a jednocześnie bał się za siebie obejrzeć. Chakki szedł tuż blizko u jego strzemienia.
— Słuchaj, stary, czy to stąd daleko? Czy będziemy w klasztorze przed nocą?
— Bylem tutaj tak dawno, że nie pamiętam, ale zdaje się, że niedaleko.
W lesie nocna nad chodziła cisza, ustawał świegot ptaków, milkło stukanie dzięciołów, nawet nie wiał wiatr. Jedynie potok niewidzialny szu-