Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/24

Ta strona została przepisana.

miał w głębokim jarze, którego krawędzią wiła się droga. Rozpylony, brunatny zmierzch, lecąc z ciemnych wąwozów, z zacienionego leśnego podszycia, szybko wypełniał osnowę słabo uliścionych wiosennych gałęzi koron, bujających w różowej zorzy wieczornej. Na zwrotach dróg, gdzie biodra dźwigających je urwisk przebijały pokrowiec lasów, podróżni widzieli w dole pod sobą niezmierzoną dolinę, zamkniętą ognistym pasem zorzy i smugą szarosrebrnych chmur. Siwa mgła wypełniała dolinę, grzbiety pagórków czerniały z tumanów jej, jak wyspy; krzywe sosny wynurzając się ponad opary, przeglądały się w nich, jak w przyćmionych lustrach: nieliczne, wyżej położone chaty krajały ostrymi kantami szarych dachów białą chmurniawę, niby zręby głazów, przewierconych iskrami ogni. Ogrody, niwy uprawne, zaorane role, ucichłe wioski z świecącemi się oczami okien, lśniące rzeczułki i stawy nawodnionych pól, kędzierzawe gaje, kręte tasiemki drożyn z garbatymi mostkami rysowały się w mlecznej powodzi blade i nikle, jak dawne, ubiegłe wspomnienia.
Kopyta konia, stukając po ubitej drodze, miarowo jak paciorki różańca, unosiły podróżnych coraz dalej od zamglonej ziemi, coraz bliżej do śnieżnych szczytów, omytych różowymi, zimnymi kryształami powietrza, opartych o obłąk szafirowego nieba z drżącemi gwiazdami.