Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/249

Ta strona została przepisana.

się razem w niewyraźne skręty. Pobladłe niebo ledwie-ledwie poczynało nasiąkać barwami młodego poranku. Dalekie jeziora świeciły mierzchliwie wśród sitowi. Siwa rosa dużemi perłami wisiała na okiściach traw, na gałązkach i liściach drzew, na nikłych kwiatach, na ciemnych igłach świerków i modrzewi. W puszczy odezwały się nieśmialo pierwsze ptaki...
Breza szedł zapatrzony w cudny dlań widok budzącego się dnia i szeptał zdławionym głosem:
— Drżyjcie... To Romę niewolnik obala... Łzy to zbyt wiele... Łańcuch rwą tylko albo midy!...