Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/26

Ta strona została przepisana.

mostu, arkadą rzuconego przez ryczący, jak wodospad, strumień.
— Już niedaleko!... — pocieszał sługa pana, sam wystraszony fantastycznością otoczenia. Nic wszakże nie dostrzegali w ciemnościach, które przylegały im do źrenic, niby upadłe na oczy ciężary. Nagle, wśród tej hebanowej czarności, tuż tuż przed nimi, błysło czerwone światełko; koń podniósł głowę i żwawiej zastąpał, podróżni poweseleli. Ale światełko rychło znikło.
— Co to?... Może wodzi nas?!.. — bąknął Kim-ki.
— Nie wspominaj brzydkich wyrazów!... Przecież tu święte miejsce...
— Dla buddystów!... Ale my czciciele Konfu-tsy...
— Dobrotliwy Pu-sa wszystkich ogarnia swą laską...
— Cicho! Słyszałeś?!
Chakki zamilkł i ucha nadstawił; zdala, w dole zabrzmiał nieznany, przeciągły dźwięk...
— Strzelcy tygrysi grają na »nabari« (rogach) — z drżeniem w glosie szepnął stary i konia gwałtownie pociągnął. Jednocześnie w klasztorze ozwał: się dźwięk podobny. Byli prawie u samych wrót. Za chwilę stukali do olbrzymiej, blachą okutej bramy. W okrągłem okienku, wysoko w murze, zapłonęło światło czerwone, wysunęła się zeń ręka w białem rękawie z płonącą