Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/27

Ta strona została przepisana.

pochodnią w garści i duża, ogolona głowa mnicha. Obejrzał ich uważnie przy czerwonym blasku smolniaka, poczem cofnął się jak żółw w otwór okienka i zniknął. Po długiem, nadaremnem czekaniu, znowu zaczęli się do bramy dobijać. Znowu w okienku pojawiła się blada łysina mnicha, tym razem bez pochodni.
— Kto jesteście i czego chcecie? Naco tyle robicie hałasu?...
— Jesteśmy zmęczeni i przeziębli podróżni... Przybyliśmy uczcić słynny przybytek Dobrotliwego!...
— Nie znamy was... Przyzwoici ludzie nie włóczą się po nocy... Dlaczego nie zanocowaliście pod górą? W okolicy grasują bezwstydni psu-han-dąng!... Nie znamy was!... Czyż więc możemy was wpuścić?!
— Zlitujcie się! Przecie nie każecie nam wracać po nocy?! Jesteśmy z rodu Kim. Mój pan, Kim-ki, jedzie do Seulu na egzamin; stryj jego jest naczelnikiem powiatu Ko-uöń; jego dziad znany pogromca cudzoziemców, Kim-cza-sań, był słynnym gubernatorem na zachodnim wybrzeżu... a ojciec rządził czas jakiś naszą prowincyą!...
Głowa mnicha znikła z okienka; następnie odbyły się jakieś narady za zamkniętą bramą, poczem zazgrzytały wrzeciądze i wierzeje rozwarły się szeroko. Podróżni wstąpili pod wysokie, ciemne sklepienie, pod którem głucho z zadudniło echo