Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/28

Ta strona została przepisana.

kopyt i w końcu którego stał biało ubrany służka, oświecając pochodnią nieduże podwórko, wyłożone kamiennemi płytami. Po drugiej stronie podwórka kamienne, szerokie schody wiodły wprost do przednich komnat gościnnych, pod długi ganek na wzniesieniu; pokoje pośledniejsze mieściły się niżej, na prawo, koło kuchni i czeladnej; schody wiodące ku nim były mniej okazałe. Na lewo przylegała do kamiennego budynku wielka szopa na wysokiem podmurowaniu, nakryta ciężkim dachem chińskim z podwiniętym do góry okapem. Wspierał się on na licznych filarach, olbrzymich pniach cedrowych, odartych z kory. Wszystko wyglądało jak kupa kanciastych bloków kamiennych, ustawionych w nierównym szeregu. Pod szopą, wśród filarów, bielało niby stado owiec, mnóstwo ludzi rozpostartych na ziemi. Niektórzy, zbudzeni, powstali i wsparli się o filary, inni przysiedli z opuszczonemi nogami na krawędzi fundamentu i przyglądali się pilnie przybyłym.

Gdy konia podróżników rozsiodłano i odprowadzono do stajni, pochodnia zagasła. Kim-ki’ego z Chakki’m umieszczono w małym pokoiku gościnnym, w gorszem skrzydle klasztornego przytułku. Ale i tu było dość czysto i przyjemnie. Cienkie maty z sitowia leżały na ogrzanej z dołu podłodze, której ciepło przyjemnie działało na zzięble, obrzmiale w podróży ich członki. Niezadługo podano im skromną wieczerzę z ryżu, kwa-