Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/30

Ta strona została przepisana.

lami, a gdy podpisali, oddalił się z nizkim ukłonem i japońskiem życzeniem:
— Komba-wa (dobranoc).
— Japończyk?! — obruszył się Kim-ki po jego odejściu.
— Nie. Ale te żółte szczury buddyjskie zawsze ciągną do Japonii. Słusznie twój dziad, Wielki Kim-cza-sań, wielkorządca zachodniej prowincyi mówił: buddysta zawsze półjapończyk. Dlatego religia ich jest w pogardzie i oni słusznie uważani są za korejczyków mało lepszych od chrześcijan...
Długo jeszcze Chakki gadał, wzdychał i mruczał w ciemnościach, podczas gdy Kim-ki dawno już spał znużony całodzienną jazdą. Sniło mu się, że jest młodym chłopaczkiem, że zaplatają mu warkocz w dzień wesela, że Sim-czen czeka nań za kotarą... Ale gdy chciał pocałować dziewczynę, zamieniła się niespodzianie w stryjaszka, który patrząc nań surowo powiedział: »Skromność i wstrzemięźliwość upiększają wiek młody«... W tej chwili zbudził go dźwięk rogów blizki i przejmujący. Zerwał się i usiadł w ciemnościach, niepewny, czy słyszane dźwięki są snem, czy rzeczywistością. Na zewnątrz działo się coś niezwykłego, skrzypiały wrzeciądze, dudniały końskie kopyta i czerwone, jarzące światło wdzierało się ze dworu przez szpary źle dosuniętych drzwi.
— Rozbójnicy! — pomyślał młodzieniec i pod-