Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/35

Ta strona została przepisana.

cił się tam z drugim głosem kobiecym, głosem głuchym i pokasłującym. Jeszcze dalej, może na dworze albo na innym podwórku, płakało dziecko.
— Już się gryzą!... — mruknął. — He, Sam-si!
Na to wołanie zaszeleściło u progu drzwi, u dołu wielkiej, pięknie rzeźbionej ramy, powleczonej naoliwionym papierem — jedynego źródła szarego, łagodnego światła, rozwidniającego słabo sypialnię. Z niejakim oporem przejrzysta rama odsunęła się, buchnął jaskrawy potok dnia i rozbił zmierzch. Na tle przeciwległej papierowej ściany okna, jaśniejszej i jak porcelana matowej, pociętej misterną czarną kratą, zarysowała się blizko u wejścia postać małej dziewczynki na klęczkach. Pochyliła się na wystawione przed siebie dłonie i oddała czołobitny ukłon rodzicowi
— A gdzie Ko-ku?
— Płacze. Oblał wodą swoje nowe spodnie!
Kim-ok-kium uniósł się na łokciu, sięgnął pod materac, dostał kapciuch i metalową fajeczkę, nabił ją tytoniem i zapalił Sam-si tymczasem wsunęła zręcznie do sypialni leciuchne bambusowe szaragi z przewieszoną przez nie świeżą odzieżą. Poruszała się lekko, zręcznie, pełzając na klęczkach po gładkich matach i ślizgając się bezdźwięcznie po papierowej posadzce. Kim-ok-kium patrzał życzliwie z pod oka na jej małe, zgrabne rączęta, na chude łopatki, poruszające się pod malinową bluzką jedwabną. Dziewczynka pilnie