szykowała rzeczy do ubierania, odstawiła od wezgłowia bukiet kwiatów, odsunęła spluwaczkę... Gdy była blizko Kim-ok-kiuma, oparł dłoń na jej gładko zaczesanej główce i pieszczotliwie przesunął ją dalej na warkoczyk, zwisający na karczek dziewczęcia. Dziewczynka podniosła do góry twarzyczkę zarumienioną od szczęścia i w różowej łunie poranku, bijącej z wielkich okien zewnętrznych, wyglądała jak biały, zapłoniony kwiatuszek.
— Czy pogoda na dworze?
— Pogoda, ojcze, ale wietrzno!... — odrzekła, patrząc z przywiązaniem w szeroką i mięsistą twarz dostojnika.
— A co robi Czun-hań?
— Młoda Pani... rozmawia z Starą Panią — szepnęła ostrożnie, oblewając się jeszcze gorętszym rumieńcem.
Gwar i krzyki w kuchni wciąż rosły.
— Biegnij, zawołaj ją, żeby przyszła mię ubrać... Niech śpieszą się ze śniadaniem, bo muszę wyjść rychło!
Sam-si znikła za drzwiami, cichutko jak myszka.
Kim-ok-kium chwilkę rozmyślał z namarszczonem czołem, leżąc na wznak, poczem mocno westchnął. Zaleciała go woń więdnących kwiatów zmieszana z zapachem perfum europejskich i ciała młodej, złej, rozrzutnej, ale umiłowanej żony.
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/36
Ta strona została przepisana.