Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/4

Ta strona została przepisana.

zapadłych okolic gór Dyamentowych. Dlatego pewnie druga poczekalnia pana Kim-juń-sika, naczelnika powyższego powiatu, miała nietylko żółte obicia i żółte maty na podłodze, ale również żółte, płaskie poduszki do siedzenia, żółty malowany parawanik i żółtą szafę, w której szeregiem stały stare, pękate książki w niebieskich teczkach chińskich.
Prócz żółtego koloru lubił Kim-juń-sik stare obyczaje i posłuszeństwo.
Właśnie znowu mówił o tem, siedząc z podwiniętemi nogami na ciepłej, z dołu ogrzanej podłodze swojej poczekalni. Przed nim klęczał z pochyloną głową, z rękami opartemi na ziemi, jego synowiec, młody Kim-ki. Światło dzienne, z trudnością przedzierając się przez papierowe okienka, łagodnie opływalo białe faldy i zwoje ich perkalowej odzieży domowej. Wyprostowany Kim-juń-sik wyglądał jak wspaniały stóg śniegu, uwieńczony siwobrodą głową w czarnym, przejrzystym kapeluszu a pochylony na czworakach Kim-ki w wielorogim studenckim birecie był bardzo podobny do kozła. Nieruchome postacie ich całkowicie wypełniały malutki, żółty pokoik, sufit nizko zawisał nad nimi a z pod sufitu spoglądały na nich poważnie wielkie czarne hieroglify chińskiego napisu, skreślonego na długiej i szerokiej wstędze białego papieru, w szarej tekturowej ramie. Było to słynne zdanie Kon-fu-tsy: