żadnych pieniędzy!... Weź to i sprawdź, Kim-bo-remi!... — zwrócił się do stojącego obok niego wysmukłego, miłej powierzchowności Korejczyka. — A ty, dziecko moje, możesz wraz z niewolnikiem zostać u mnie! Zdaj egzamin, a skoro okażesz się zdolny i pilny, to pewnie da się coś dla ciebie zrobić...
Wręczył list Kim-bo-remi’emu i kazał posłać po lektykę. Po chwili już siedział w wysokiem, otwartem krześle i, wzniesiony wysoko na ramionach czterech lektykarzy, popłynął, kołysząc się w stronę ulicy Ministrów.
— Dawaj obiecane dziesięć jen! — krzyknął Kim-ho-duri, chwytając stropionego Kimki’ego za ramię.
— Jakto obiecane? Ja nic nie obiecywałem!...
— Myśmy nic nie obiecywali!... — podtrzymał pana Chakki.
— Cóż to, chcielibyście darmo stawać przed oczami dostojników?!... A cóżby się stało z nami, jego dworzanami? Dawaj pieniądze, dawaj!... Nie znasz obyczai muń-geków, to je poznasz, kiedy sam się muń-gekiem staniesz... — nastawał Kim-ho-duri, napierając na zarumienionego i zupełnie zbitego z tropu, Kimki’ego.
— Nie mam tyle!...
— A ile masz? Ile go ocenicie, towarzysze? Wszak on pan, ma niewolnika!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/47
Ta strona została przepisana.