Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— Niech sprzeda niewolnika!... — wołali, śmiejąc się zebrani wokoło dworzanie.
— Daj im dwa meksykańskie dollary! — poradził życzliwie Kim-bo-remi.
— Jednego!... Zabijcie mię, a więcej nie dam! — wołał rozpaczliwie Chakki.
— Poco cię mamy zabijać?... Przecie więcej ukarzemy, zostawiając przy życiu, ale bez pieniędzy!... Dawaj, dawaj dollary... To przecie wkup, bez niego mieszkać wam tu nie damy!... — krzyczał Kim-ho-duri.
— Zmiłujcie się, ludzie!... Przecież wszyscy jednego jesteśmy rodu, wszyscy jesteśmy Kimowie!... — jęczał Chakki, wybierając z sakiewki monetę.
— Tem bardziej powinieneś się z nami podzielić!... — odpowiedział Kim-ho-duri i, pobrzękując srebrem w dłoni, ruszył ku bramie.
— Tu zaszła jakaś dziwna omyłka!... — rzekł Kim-bo-remi do odurzonego i przygnębionego hałasem i rabunkiem Kim-ki’ego. — Stryj twój pisze w liście o dawnej należności, której procenty miały zwiększyć sumę... Ale nie przypominam sobie żadnej notatki w rachunkowej księdze Kim-oków... Zajrzę jeszcze do księgi familijnej... Jeżeli tam znajdzie się ślad jaki, to pan nasz napewno... zapłaci!
W przysłuchującym się ciekawie tłumie dworzan rozległ się przytłumiony śmiech.